Sir Simon Rattle wbiega na podest niczym dwudziestolatek. Falujące, siwe włosy zdają się nie nadążać za zbliżającym się do swoich muzyków dyrygentem. Nie zastanawiając się długo, podnosi batutę i kierując ją w stronę harfistki, wywołuje w momentalnie uciszonej sali pierwsze dźwięki „Orfeusza” Igora Strawińskiego.
Takie obrazy na długo zapadają w pamięci. Ale od obrazów ważniejsza jest muzyka – to z jej powodu w piątkowy wieczór wybrałem się do Filharmonii Berlińskiej posłuchać jednej z najlepszych orkiestr symfonicznych świata – Berlińskich Filharmoników (Berliner Philharmoniker). Nie zawiedli mnie, wszystko odbyło się zgodnie z rytuałem wielkiego wydarzenia muzycznego. Była pełna sala, było charyzmatyczne zachowanie Rattle’a, były długie owacje. A wykonanie? No cóż, z pewnością też było zgodne z planem, a więc ponadprzeciętne, choć nie mnie – muzycznemu laikowi – to oceniać.
Muzyka przez ponad dwie godziny mną zawładnęła, ale nie porzuciłem przecież mojego ulubionego zajęcia: obserwacji ludzi. Przed filharmonią krążył ubrany w dresy konik i żwawo wymachiwał trzema ostatnimi biletami, 50 euro za sztukę. Na widowni siedzieli zarówno stali bywalcy, którzy co roku odnawiają abonament na wizyty w filharmonii (Starsi państwo rząd za mną wielce się zdziwili, widząc na miejscach w rzędzie przede mną twarze nie swoich znajomych, ale małżeństwa w średnim wieku. Okazało się, że „moi teściowie nie mogli dzisiaj przyjść, więc dali bilety mnie i Thomasowi. Tak się cieszę, że cię widzę, Brigitt!”), jak i turyści w dżinsach i koszulkach, którzy w ostatniej chwili dostali wejściówki na ławki stojące za orkiestrą. W czasie przerwy część paląca wyszła zaczerpnąć świeżego powietrza na otwarte tereny wokół filharmonii (pilnowane przez dyskretnych ochroniarzy, którzy pilnowali, żeby przypadkowi przechodnie nie weszli w czasie przerwy do budynku), część spragniona ustawiła się w ogonku do baru (co bardziej obeznani w życiu kulturalnym podeszli do ustawionych z boku kieliszków i dzbanów z darmową wodą cytrynową). A po koncercie przed wejściem u sprzedawców z wielkimi wiklinowymi koszami zaopatrzyć można się było w precle z solą (2 euro) lub serem (2,50 euro) lub od potężnego pana w czapeczce z daszkiem kupić sobotnie wydanie „Der Tagesspiegel”. Po kwadransie wszystkie kremowe taksówki odjechały, parking opustoszał, pełne autobusy odwiozły melomanów do dogodnych stacji przesiadkowych, a nad filharmonią pojawił się rogalikowaty księżyc.